Krew z domieszką Benzyny Jan Okulicz 1976
…„od 1969 roku bez skutku dobijamy się do drzwi ojców miasta, zakładów pracy i organizacji… jeszcze przed rokiem przesiadywaliśmy do późnych godzin wieczornych w piwnicach montując nasze „crossówki”, by następnego dnia wyżyć się i pościągać…” Zestawienie tych słów z listu do naszej redakcji z goryczą wypowiedzi starszych działaczy „o braku zainteresowania młodzieży sportem motocyklowym“ brzmi dość dziwnie. Konstrukcja myślowa zaczyna się chwiać. Komu wierzyć…
Zakłady Mechaniczne „Gorzów” słyną w Polsce. Właśnie z tą fabryką, produkującą części traktorowe dla „Ursusa”, łączy się nazwa najlepszego klubu żużlowego Stal, nazwiska Zenona Piecha, Edwarda Jancarza. W dziale kadr fabryki, z piętnastu podpisanych pod listem nazwisk, znajduję tylko jedno. Biorę przepustkę, magnetofon i maszeruję do narzędziowni, prowadzony przez przygodnego przewodnika.
Ślusarz Piotr Odrobny jest przekonany o słuszności swojej sprawy, tak samo zresztą jak każdy niemal dwudziestolatek, który ma konkretne zainteresowania: „Po wydrukowaniu listu spodziewałem się pańskiego przyjazdu Żeby opowiedzieć o perypetiach nie istniejącej sekcji zostawił na chwilę tokarkę i zaczął mówić o swoich kłopotach, o umieraniu gorzowskiego motocrossu, który nijak nie chce dać się dobić do końca. Po interwencji któregoś z mistrzów — „po co ten magnetofon”, odzywce wartowniczki „gdybym wiedziała, że pan będzie coś nagrywał to bym nie wpuściła” zastrzegam więc, że informacje o trudnościach młodych motocrossowców z Gorzowa w większości nie pochodzą od Odrobnego. Sport motocyklowy w Gorzowie istniał przed laty. Dla tych, którzy obserwowali wyczyny naszych zawodników, nazwiska braci Lisowskich, Organka, Pawluczyka, Sarnowskiego znaczą tyle co: zawodnicy dobrzy, zapaleni, ambitni. Od czasu, gdy gorzowianie zaczęli odnosić sukcesy na żużlu, motocross zaczął schodzić na plan dalszy. Doszło do tego, że na walnym zebraniu jeden z prezesów powiedział — „my ich nie będziemy tępić, sami zginą śmiercią naturalna Osiemnastu członków sekcji dostało w preliminarzu dwanaście tysięcy złotych na roczną działalność. Macie, rządźcie!
Sekretarz Komitetu Zakładowego Tadeusz Jędrzejczak nie jest życzliwie nastawiony do motocrossowców. „Nie widzą działaczy” —mówi. „Co innego w żużlu, tam działaczy jest setka, a zawodników dwudziestu. Dlaczego sekcja motocrossowa ma być u nas? Przecież to nie nasi ludzie. Chcieliby, żeby na nich łożyć, u nas też z pieniędzmi nie za bogato. Rozwijamy karting, mamy sukcesy. Wprawdzie żużel to trochę cyrk, ale zarabia na siebie, a i nasi ludzie to lubią. Chcą mieć motocross, zgoda, ale najpierw trzeba działaczy, potem sprzęt, a na końcu zawodników”.
Jest ich czterdziestka, w większości tych samych, którzy napisali list do władz z prośbą o pomoc. Można ich nazwać „Chłopcy ze Słonecznego Placu”. Kilkanaście starych motocykli. Powiązane sznurkami i drutem, WFM i SHL. Właśnie ten sprzęt „uzdatniali” w piwnicach. „Pyta Pan jak przygotować motocykl? Wystarczy odkręcić lampę, wygiąć rurę wydechową, z tłumika usunąć przegrody i włożyć tam parę druciaków do mycia naczyń. Należy jeszcze naciąć nożem oponę w kostkę”. Co sprytniejsi uczniowie zawodówki mówią coś o szlifowaniu kanałów, obniżaniu głowicy. Ostatni raz ścigali się trzy tygodnie temu. Pawluczyk i Sarnowski pożyczyli swoje motory, wysłużone, stare, dwu rurowe jeszcze crossowe „Cezety”, średnio po sześćdziesięciu wyścigach.
Ryszard Pawluczyk jest najstarszym zawodnikiem motocrossowym w Polsce. „Dziadek” ma 49 lat i nie zamierza się wycofać. Razem z Kazimierzem Sarnowskim zdobyli wicemistrzostwo strefy północno-zachodniej. Więcej pewnie by ich wysłużone motocykle nie wytrzymały. To oni są duchowymi przywódcami młodzieży, która ściga się między sobą na pagórkowatym terenie nazwanym „Słonecznym Placem”.
Dwa motocykle, które mają, są resztkami tego co kiedyś dostali od PZM za pieniądze miasta, reszta ich motocyklowej fortuny przepadła w Kostrzyniu, gdzie na krótko wyemigrowali szukając dla siebie miejsca na ziemi. Spaliło się wtedy parę używanych MZ i silnik, który za okres działalności pod szyldem Stali udało się im wykołatać. Z równym powodzeniem rok temu mogli schronić się pod skrzydła sekcji silnego klubu w Szczecinie, który proponował im utworzenie filii. Delikatnie odmówili. Kalkulacja była prosta: do szczecina ponad sto kilometrów, do Kostrzynia równo połowa, to samo województwo i silny zakład „Celuloza”. Może się uda? Nic się nie udało! Ofiarny działacz, prezes klubu zmarł, jego następca nie dorasta mu do pięt. Po raz drugi trzeba było więc zacząć od początku, nie było nawet już komu pojechać po nowy motocykl, za pieniądze władz miejskich Gorzowa; prawie pięćdziesiąt tysięcy przepadło. Na jednym z zebrań dobito ich w Stali stwierdzeniem, że są sekcją nierentowną, nie dają dochodu, nie zasługują na życie, i to może najmocniej utkwiło im w pamięci, Część zawodników, związanych zawodowo z fabryką, zajęła się kartingiem, Była to jedyna możliwość uprawiania sportu przez ludzi, którzy mają we krwi domieszkę benzyny. W sekcji żużlowej i bez nich było tłoczno od działaczy prawdziwych i udanych.
Pomny uwag sekretarza Jędrzejczaka, zacząłem szukać entuzjastów. Znalazłem paru, akurat tylu ilu trzeba do zarządu nowej sekcji.
Jan Lisowski jest dyrektorem poważnej instytucji związanej z eksploatacją maszyn leśnictwa: „Już tyle lat, nic się w tym sporcie nie dzieje. Ale gdyby była sekcja, czemu nie?” Inżynier Marian Wójcik ścigał się kiedyś na motocyklu, miał sukcesy, przerwał treningi, bo poszedł na studia, wrócił do Gorzowa. Może by i się zajął motocyklami w Zakładach Mechanicznych, ale wie, że stanowisko klubu nie jest przychylne, że żużlowcy torpedują poczynania innych motocyklistów…
Przekonał mnie niemal o tym jeden z gorzowian, również pracownik Zakładów. Kiedy zapytałem go o rolę Okręgowego Związku Motorowego, instytucji powołanej przecież do finansowania sportu, popierania sekcji, zarówno najlepszych w Polsce, jak i nowych, raczkujących po okresie świetności i przejściowym kryzysie, usłyszałem, że jestem naiwny: „Co z tego, że obiecują pomoc i pieniądze, kiedy ich nie dają a może i daliby, gdyby nie ten klimat, niedobry dla różnych od żużla form sportów motorowych?” W nowiutkim Urzędzie Wojewódzkim pracownicy siedzą w paltach. Nowy budynek, nowa instalacja, w kaloryferach ledwie grzeją. Magister Janusz Popławski, szef wojewódzkiej, kultury fizycznej, nie odczuwa chłodu, roztacza przede mną wizje sportu, mówi o klubach — dwóch pierwszoligowych, sześciu drugoligowych, inwestycjach, kosztach, nadziejach. W rozmowie na temat sportów motorowych pada nazwisko członka Zarządu Głównego PZM. zastępcy dyrektora Zakładów, Witolda . Ważny to działacz i zasłużony, wielki patriota żużla, „czarnego sportu”. Szkoda, że nie dostrzega „zielonego motocrossu”. Czy dlatego, że kosztuje?
Jeden motocykl „Promet” 125 cm wart jest w PZM, 28 tysięcy złotych, austriacki KTM 42 tysiące, a „CZ“ 250 cm aż 62. Wszystko zapewne można przeliczyć na złotówki, z wyjątkiem zaangażowania autorów listu do władz, po którym, na krótko, sprawa młodych ludzi na warczącym sprzęcie nabrała rozpędu. Uprzedzając odpowiedź inżyniera Głowani chciałem go zapewnić, że klimat w zakładzie znalazłby się; wystarczy odrobina zachęty. Co do możliwości technicznych, to niekoniecznie potrzebna jest hamownia silnikowa, świetnie też wystarczy garaż, jaki już jest na miejscu. Magister Popławski stawia sprawę po męsku:
„Na nas na razie nie ma co liczyć. Jesteśmy młodym województwem, nie mamy jeszcze tyle środków, ile nam potrzeba. Brakuje pieniędzy dla działających już sekcji, w sferze marzeń są jeszcze lokale dla klubów. Taka jest rzeczywistość. O chłopakach z z motocrossu nie zapomnimy. Szkoda, że sam klub, stalowcy nie przyjęli oferty PZM w sprawie reaktywowania sekcji. Ryszard Pawluczyk, zawodnik i wychowawca nie ma jednak tak zwanych „wejść’ w zakładzie. Po prostu do „nich” nie należy, a przecież klub trzeba o coś i kogoś oprzeć. Środki by się może w końcu znalazły, mamy Fundusz Rozwoju Kultury Fizycznej, nacisnęlibyśmy PZM, tylko trzeba by to zorganizować, zająć się tym serio, oprzeć się o jakiś kolektyw”.
Reprezentantem Gorzowa w okręgu zielonogórskim jest inżynier Mieczysław Krzyżaniak. Sędzia żużlowy, znawca przedmiotu, były zawodnik, dziś występuje w niezręcznej roli; jest współwinnym, rzadkiego szczęśliwie zjawiska w naszym kraju, konania sportu. Nie kryje, że był w historii gorzowskiego motocrossu moment, gdzie wystarczyłby jeden zakład pracy, być może jeden człowiek, który by powiedział: „Ja będę koło sprawy chodził”. Teraz kiedy powstała nowa delegatura Automobilklubu Ziemi Lubuskiej, widzi szansę zorganizowania klubu,, Ponoć na przełomie stycznia i lutego zebrać się mają działacze, którzy stworzą klub „auto- moto” z nową nazwą. Prezes, a zarazem szef spółdzielni mieszkaniowej, wygospodaruje pokoik na biuro, znajdzie etat, którego brakuje nawet władzy wojewódzkiej. Może wstrzymane będzie powolne konanie nie istniejącej sekcji ludzi młodych i rozentuzjazmowanych w sporcie bardziej masowym niż żużel…
Zanim zdążyłem przetrawić gorzowskie doświadczenia, odwiedził nas w redakcji działacz warszawskiego AZS, kierownik sekcji motocyklowej, Jerzy Gąsiorek i od progu zakrzyknął: „Rozwiązują nas na dwudziestopięciolecie, zabraniają ścigać się, mówią, że za dużo kosztujemy i nie jesteśmy olimpijczykami. O czym ta mówić! A przecież po krótkim okresie kryzysu motocyklowego, wzrosło zainteresowanie tym sportem i wzrastać będzie. W magazynach PZM są silniki, całe motocykle, a miejsca na rajdy i crossy mamy jeszcze dużo…