Jak zdobyliśmy mistrzostwo świata ISDE ASSEN 1993 S.Brzosko
Niewielkie holenderskie miasteczko Assen, ożywiające się zazwyczaj tylko podczas dorocznych imprez na miejscowym torze wyścigowym „TT-Circuit”, przeżyło we wrześniu inwazję motocyklistów z całego świata. Tym razem jednak nie byli to „ścigani” lecz rajdowcy uczestnicy Sześciodniówki FIM. Assen po raz drugi gościło tę imprezę i znów okazało się szczęśliwe dla polskiej ekipy. Przed 9 laty reprezentacja Polski wywalczyła tam drugie miejsce, a w 1993 r. sięgnęła po najwyższe trofeum w rajdach Enduro ,,World Trophy”. Aż do 20 września przyszłego roku cenny srebrny puchar przechodni będzie ozdobą lokalu ZG PZMot., a na cokole „World Trophy” wyryte zostaną nazwiska sześciu polskich zawodników zwycięzców 68 Sześciodniówki.
Skromna liczebnie polska ekipa zamieszkała w pobliżu Assen, w małym miasteczku Westerborg, w tym samym ośrodku, co przed dziewięciu laty. Sąsiednie bungalowy zajęli Amerykanie, a codzienne kontakty z tą ekipą mogły speszyć mniej odpornych psychicznie zawodników. „Kowboje” -nie żałowali pieniędzy na sprzęt i potrzebne akcesoria motocykliści każdego dnia wieczorem pobierali nowe rękawice, gogle, koszulki… Każdemu towarzyszyło kilka osób, najczęściej członków rodziny, którzy całe niemal noce spędzali na opracowywaniu „strategicznych planów na kolejny dzień zawodów. Warunki, z jakimi spotkali się w Holandii uczestnicy Sześciodniówki, torpedowały jednak precyzyjne wyliczenia. Najskuteczniejsza okazała się taktyka szefującego naszej ekipie Mirosława Malca:,,musimy dojechać w komplecie!”. Już po trzech dniach zawodów do naszych zawodników podeszli podczas kolacji Amerykanie i poklepując ich po plecach zapewniali, że w razie potrzeby mogą liczyć na ich pomoc…
Po pierwszym dniu w parku maszyn znalazło się już tylko niewiele ponad 400 motocykli z ponad 500, które stanęły tam przed startem. Pokryte grubą warstwą błota motocykle świadczyły dobitnie, że holenderska Sześciodniówka już dała się we znaki zawodnikom. W poniedziałek zakończyło w niej udział ponad 100 zawodników, ponad setka dotarła na metę ze spóźnieniami przekraczającymi godzinny limit i powinna być wykluczona z zawodów. Na punktach, serwisowych oczekujący na swych podopiecznych członkowie ekip nie byli w stanie rozpoznać zawodników. Spod błota nie było widać numerów startowych, ani koloru strojów, czarna maź szczelnie okrywała motocyklistów. Pomiędzy punktami serwisowymi krążył na ,,TM-ie” Ryszard Gancewski, multimedalista Sześciodniowej po raz pierwszy pełniący w tym roku funkcję trenera zespołu. Rok temu startował z kolegami, teraz służył im radą i pomocą, nadal wzbudzając podziw nienaganną techniką jazdy Na półmetku pierwszego dnia Gancewski był pełen obaw o swych młodszych kolegów podkreślając, że w swej dwudziestoletniej karierze nie widział tak trudnej i męczącej trasy. Wszyscy Polacy jechali ze spóźnieniami. Na szczęście podobne kłopoty mieli także rywale. Na drugim okrążeniu był w jeszcze gorszym nastroju i podjeżdżając na pełnym gazie do punktu serwisowego rzucił tylko: „kanał, dajcie benzynę„. Chwycił niemal w locie plastikowy pojemnik z paliwem i odjechał, przemykając między samochodami w kaskaderskim stylu wszystko było jasne któryś z naszych stał z pustym bakiem na trasie. Dwie godziny później, na mecie pierwszego etapu okazało się, ze z braku paliwa utknęło na trasie aż czterech naszych motocyklistów i kilkudziesięciu zawodników z innymi zespołów. Ile wysiłku kosztowało ich pchanie motocykli po sięgającym osi błocie, wiedzą tylko oni sami Nie wszyscy zresztą zdecydowali się n pieszą wędrówkę cześć pechowców po prostu porzuciła maszyny…
Nastroje byty więc w ekipie dość minorowe. Niewielką pociechą byt fakt, ze spóźnienia złapali nawet tacy mistrzowie jak Francuz Stephane Peterhansel, uczestnik najtrudniejszych rajdów maratonów, uważany za jednego z najlepszych motocyklistów w historii tej dyscypliny.
Ciężki orzech do zgryzienia miało międzynarodowe jury, bowiem większość ekip oprotestowała wyniki pierwszego dnia wytykając organizatorom błędy w opisie trasy i podanym w nim kilometrażu. Do akcji włączyła się także delegacja zawodników, a stojący na jej czele Anglik Paul Edmondson zażądał, grożąc bojkotem imprezy, by anulowano poniedziałkowe wyniki. W padającym deszczu reprezentacja zawodników czekała wytrwale do pierwszej w nocy i doczekała się kompromisowej decyzji. Do drugiego dnia dopuszczeni zostaną wszyscy, którzy oddali motocykle do parku maszyn, włącznie z tymi, którzy przekroczyli godzinny limit spóźnień. Uratowało to wiele zespołów, w tym i nasz, przed zdekompletowaniem. Już następnego dnia okazało się, że nawet wprowadzenie czasów ,,C”, a więc najłagodniejszych, niewiele zmniejszyło skalę trudności imprezy. Trwała bezlitosna selekcja, nie wytrzymali zawodnicy, odmawiały posłuszeństwa katowane na najwyższych obrotach silniki.
Nie obyło się bez pechowych awarii i w polskiej ekipie. Pierwszy odmówił posłuszeństwa silnik „osiemdziesiątki” Wiktora Iwańskiego, zdesperowany zawodnik zaczął rozbierać motocykl dosłownie w szczerym polu. Miał tylko podstawowe narzędzia. W silniku ,,TM” ukruszył się fragment denka tłoka. Jedynym ratunkiem była wymiana uszkodzonej części. Wydawało się, że Iwański, nie mając zapasowego tłoka i dysponując zaledwie kilkudziesięcioma minutami na naprawę, zakończy udział w Sześciodniówce.
Na szczęście jakby wiedziony intuicją zjawił się na PCK-u Ryszard Gancewski. Dwie, trzy fachowe uwagi i błyskawicznie włączył się do pomocy. Skąd wydobył zapasowy tłok pozostanie jego tajemnicą. Potrzebna część znalazła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki Gancewski z drugim „dobrym duchem, naszej ekipy Jackiem Czachorem dyrygowali pracą przy składaniu silnika. Po 40 nerwowych minutach motocykl zaskoczy! niemal od pierwszego kopnięcia. Iwański spóźniony. ale mieszczący się w limicie ruszył na trasę trzeba przyznać, że przedstawiciel firmy TM”, kiedy zobaczył uszkodzony tłok stanął na wysokości zadania zaopatrując wszystkich naszych zawodników w zapasowe części. Przydały się tłoki wymieniali także Maciej Wróbel i Wojciech Rencz .Ten ostatni w najbardziej chyba newralgicznym momencie, przed startem do piątego dnia, kiedy polska druhna prowadziła już w klasyfikacji i od powodzenia tej naprawy zależały losy pierwszego miejsca. W tym momencie Polacy byli już w centrum zainteresowania co i ułatwiało, i komplikowało sytuację. Włoska firma, której zależało na sukcesie, dostarczyła nie tylko wszystkie Macieja Wróbla, który po dwóch poważnych awariach motocykla jechał już na granicy wykluczenia i wpadł na metę dosłownie kilkanaście sekund przed upływem regulaminowej godziny. Ryszard Augustyn, który miał przed startem zmienić łańcuch w swej „Husqvarnie” był tak zdenerwowany rolą lidera, że… zapomniał go zabrać z domu i znów do akcji musiał wkroczyć Gancewski pożyczając odpowiednią część od jednej z zaprzyjaźnionych ekip. Pech nie opuszczał naszych motocyklistów niemal do końca i zarówno oni sami jak i kierownictwo ekipy odetchnęli z ulgą dopiero szóstego dnia, kiedy cała szóstka oddała motocykle do parku przed finałowym motocrossem. Jego wyniki nie miały już wpływu na losy zwycięstwa, bowiem nawet gdyby któryś z zawodników nie ukończył próby, przewaga nad drugą w klasyfikacji Irlandią była bezpieczna.
Startujący w ostatnim biegu Ryszard Augustyn mógł sobie więc pozwolić na triumfalny gest pokonując ostatnia runę crossu z polską flagą zatknęła za kierownicą. Tuz przed metą było wykonać dość wysoki skok akurat w tym momencie Polska flaga wplątała się w przednie kolo motocykla. Augustyn „wykręcił w powietrzu niemal pełne salto rozstając się z maszyną, ale tym razem limit pecha chyba się wyczerpał bo polski motocyklista, ku uldze widzów i kolegów z zespołu, nie odniósł podczas tych akrobacji najmniejszych obrażeń. Byt to niewątpliwie jeden z najefektowniejszych upadków, a operatorom ,,Eurosportu” aż zabłysły oczy, że zdołali sfilmować tę scenę.
Mogli tylko żałować, że nie mieli okazji oglądać motocyklowych wyczynów Ryszarda Gancewskiego, który co prawda zakończył karierę w ubiegłym roku, lecz nadal czuje się na siodełku jak rajdowiec. Jego umiejętności kilkakrotnie ratowały kolegów z opresji, był dosłownie wszędzie, gdzie zawodnicy potrzebowali pomocy, pokonując każdego po kilkaset kilometrów najdziwniejszymi „skrótami”. Doskonale znający wszystkie tajniki rajdów Enduro „Ganc” byt postrachem służb porządkowych, które nie dopuszczały nikogo na niektóre odcinki. Zatrzymano go tylko raz, kiedy usiłował dotrzeć do reperującego motor Wróbla. Na wąskiej grobli między dwoma kanałami stało kilku porządkowych, którzy stanowczo zawrócili Gancewskiego. Trener grzecznie przeprosił, zawrócił i odjechał tyko po to, by rozpędzić motocykl. Kiedy zjawił się na grobli drugi raz pędząc z prędkością ponad 100 km na godzinę, porządkowym nie pozostało nic innego jak odskoczyć na boki, lądując w płytkim na szczęście kanale. Gancewski zażegnał grożącą awanturą odwiedzając Holendrów jeszcze tego samego wieczora i łagodząc ich pretensje przyniesionym za pazucha załącznikiem.
Popisy wielokrotnego medalisty Sześciodniówek budziły podziw nawet u zawodników innych zespołów a brak entuzjazmu na widok Gancewskiego przeskakującego na motocyklu holenderskie kanały pędzącego przez zalane wodą pola, wykazywali tylko miejscowi policjanci. Wyczuleni na przekroczenia drogowe po złapanie na radar jednego z zawodników, który przekroczy! prędkość… o 120 kilometrów na godzinę, dopadli w końcu „Ganca” na publicznej szosie za brak tablicy rejestracyjnej przy motorze. Tabliczka złamała się i odpadła gdzieś na leśnej ścieżce i policjanci byli nieubłagani. Gancewski musiał „pod eskortą” udać się na posterunek, a policjanci jechali z obu jego stron czujnie obserwując każdy jego ruch. Trener wrócił wieczorem, w nietypowej dla niego roli pasażera, na motocyklu Jacka Czachora, Holenderska policja wykazała w końcu sporą wyrozumiałość i po dostarczeniu na posterunek dokumentów i zapłaceniu mandatu Gancewski odzyskał „zaaresztowany”, a tak bezcenny dla całej ekipy motocykl.
Wszystkie niemiłe przygody poszły w zapomnienie w sobotni wieczór, podczas uroczystości zakończenia 68. Sześciodniówki. Wypełniona po brzegi hala sportowa w Assen zgotowała Polakom owację, a nasi zawodnicy i stojący skromnie z boku współtwórca sukcesu Ryszard Gancewski, przeżywali chwile ogromnej i zasłużonej satysfakcji. Spytany, czy nie żałuje ubiegłorocznej decyzji o zakończeniu kariery, Gancewski odp ‚wiedział krótko: ,,to była Sześciodniówka nie moja, ale w naszym zwycięstwie jest i cząstka mego udziału. Być może jako trener mogłem zrobić więcej. niż startując tu jako zawodnik…”.