Gasnące świece -JAN OKULICZ 1988
Jeżeli twardy, trzydziestoparoletni chłop stoi w wodzie i łzy bezsilności i gniewu lecą mu po twarzy – to znaczy, że dotknęła go spora, życiowa krzywda. Tak właśnie było w tym roku we Francji i nazwisko Ryszarda Gancewskiego nie istniało w gazetach. Do czego można przyrównać jego porażkę? Do nokautu w pierwszej rundzie, a może do nieobecności w lekkoatletycznych finałach? Ludzie trenują cały rok, naginają do jednej imprezy wszystkie inne sprawy, marząc o niej i ten nadmuchany balon pęka jak bańka mydlana. Procedura jest identyczna od lat. Na swoje mistrzostwa świata, motocykliści – rajdowcy jadą właściwie bez sprzętu. Mowa oczywiście o tych najlepszych, którzy mają to – wątpliwe właściwie – szczęście dosiadania małych motocykli popularnych i pożądanych w Polsce marki Simson. Warto wspomnieć, że te, uganiające się od marca do listopada po naszych drogach, mają się do pojazdu Gancewskiego jak Jaguar do Syrenki. „Ganc” dostaje pojazd tej marki, ale najwyższej klasy, pięcio- lub sześciobiegowy, chłodzony wodą, zaimpregnowany przed wilgocią i co by nie powiedzieć, bardzo dzielnie
We francuskiej mieścinie Mende ekipa Simsona przywiozła te motocykle dosyć wcześnie, prosto z Suhl, przygotowane ponoć z niemiecką pedantycznością. Fabryka słynie z jakości swoich wyrobów, od wielu lat specjalizuje się także w produkcji doskonałej broni myśliwskiej, teoretycznie prawie wcale nie eksportowanej na polski rynek, a raczej w przeciwnym kierunku. W przeddzień startu Polacy podjechali do pensjonatu, gdzie na parkingu stały trzy błyszczące nowością Simsony. Ten Ryśka miał być przygotowany specjalnie, jak dla mistrza, człowieka doświadczonego. Inżynier gaźnikowiec podstroił obroty, przejechał się na próbę, potem Gancewski z dreszczem miłej emocji pojechał na krótką próbę w górę, dał mu sporo gazu, bo taka była zasada trenera Malca, starego wyjadacza, można by powiedzieć lisa, gdyby te zwierzęta były łyse. Zastanowiło go drobne zdarzenie, a mianowicie to, że tuż za bramą zdefektowała świeca. Niewiele pracy, a już po piętnastu sekundach rwał pod górę, aż kamienie pryskały spod kół, składał się nisko w zakręty, redukował biegi, odkręcał pełną szpulę gazu. Przez 45 minut, zapoznawał się z nową kierownicą, zastanawiał się czy amortyzatory nie są zbyt miękkie. Z przyjemnością słuchał mocnego, zdrowego głosu silnika. Ten nowy Simson w odróżnieniu od modelu roku poprzedniego, wysokiemu silnemu Gancewskiemu pasował znacznie bardziej. Zdawało mu się, że ma motor znacznie lepszy niż ten, na którym doskonale radził sobie w mistrzostwach Europy. Zjechał po tych trzech kwadransach z gór, wyczyścił, umył i spokojnie zaczął się przygotowywać do startu. Przed startem w Sześciodniówce, jak zresztą w każdym innym rajdzie, motocykle wędrują do zamkniętego parku maszyn, a wszystkie ważniejsze zespoły markowane są i znaczone specjalną farbą, lekko promieniującą i wykrywaną tylko detektorem.
Z bazy Polaków do Mende było siedem kilometrów i te siedem – Simson Gancewskiego przefrunął. Najczarniejszy dzień w życiu Ryśka zaczął się sympatycznie. Z trzech 125- tek, które stanęły obok siebie na starcie, jego silnik zapalił najszybciej. Jest na ten zabieg minuta i dopiero po niej można pchać z punktami karnymi, jeśli silnik nie chce zaskoczyć od kopnięcia. Pierwsze 15 kilometrów ciągnął pięknie. Szedł wspaniale. Potem coś zaczęło przerywać, jakby miał zbyt dużo paliwa, silnik co pewien czas kichnął i ciągnął równo dalej. „Dam mu powietrza” – postanowił „Ganc”, stanął na chwilę, odkręcił śrubeczkę. Po następnym kilometrze objawy powtórzyły się. Był pewny, że to świeca. Wykręcił gorącego Boscha, pomyślał jak to źle robią teraz zachodni Niemcy i pojechał, nadrabiając stracone sekundy. Ta normalna jazda trwała niecałe trzy minuty, trzy kilometry po bezdrożach. Silnik zaczynał przerywać coraz częściej. Serce zakołatało w piersi, defekty podejrzane. Przecież zmienił Boscha na NRD-owski Isolator. Może trafiła się kiepska świeczka? Na pierwszym punkcie kontroli miał 4 minuty spóźnienia. Dyrektor Zdzisław Ochmański zawiaduje w PZM-mocie sprzętem. Wyjął natychmiast cztery nowe Bosch. Rysiek wkręcił, kopnął starter, silnik odpowiedział natychmiast i rzucił się w pogoń za uciekającym czasem. Na każdej z tych świec przejechał 3-4 kilometry. Długość dziennej pętli wynosiła o- koło 300 kilometrów. Robił Gancewski różne cuda. Wszystko co można. Nasadził przewód świecy krzywo, czyli podejrzewał „fajkę”, wkręcał i wykręcał te świece poparzonymi palcami. Dojechał w końcu do brodu. Na kilkaset metrów przed znaną mu z objazdu wodą, wyskoczył naprzeciw Stasiek Olszewski. Stary kumpel, doskonały motocyklista od kilkunastu minut śpieszył mu na spotkanie, na starym identycznym Simsonie. Miał w plecaku różne części i był bardzo zmartwiony niepowodzeniami „Ganca” Znają się od lat, są z tej samej grupy wileńsku mazurskiej i nie dają się byle czym przygiąć do ziemi.„Ganc„wjechał do wody. Przeszkoda wodna jest w upale rzeczą miłą. Woda stawia jednak ogromny opór i trzeba na przykład sporej siły, aby po grząskim dnie czy też śliskich kamieniach pchać te sto kilkadziesiąt kilogramów, a właśnie gdy zsuwał się do wody, silnik „odciął” zupełnie. Odciągnął fajkę, zapalił, przejechał dwa metry, zgasł. Olszewski już był przy nim w wodzie. Tak było pięć razy, obok przelatywali jacyś motocykliści, duże numery, co świadczyło o tym, że „Ganc” jest mocno spóźniony. W pewnej chwili Olszewski zobaczył, że na twarzy Ryśka zupełnie zbielałej ze złości i wysiłku pojawiają się łzy. Coś, czego ten zaprawiony w różnych bojach, aferach i drakach olsztyński batiar nie widział nigdy i co go naprawdę przeraziło. Olszewski był zresztą biernym świadkiem wydarzeń. Taki „krasnolud” może podać część, klucz, coś cichutko pomóc, ale nad brzegiem rzeki stała gromada świadków. Dojechał na punkt kontroli czasu, nawet nie tak bardzo spóźniony, ostatnie kilometry silnik jakoś pracował. Może ostygł? Pierwsza myśl na PKC była prosta, żegnaj złoty medalu, który jest wręczany każdemu, kto zmieści się w 10 procentach czasu gorszego od zwycięzcy. Takie skojarzenie uspokaja myśl, że zawodnik tej miary może bez trudu odrobić 60 sekund na gorszych patałachach, których sporo przyjeżdża i w czterech setkach zawodników zawsze się znajdzie. Od tego punktu za rzeką jechał Gancewski w towarzystwie Olszewskiego. Co to była za jazda. Zmieniali świecę i przez 5 kilometrów gnali obaj zupełnie równo. Potem silnik przerywał, wymieniali świecie, majstrowali przy przewodach. Tragedia na Sześciodniówce powinna być rozpisana na dni, a nie na minuty, ale tak właśnie rozwijała się sytuacja najlepszego polskiego zawodnika. Świece, które już pozbierał z całego zespołu, od przygodnych ludzi, kończyły się. Na następnym PKC miał już 12 minut spóźnienia Potem zaczął zmieniać inne części osprzętu, cewkę, iskrownik, całą instalację elektryczną, czyli tak zwany Motoplat, co normalnie w warsztacie trwałoby pół dnia. Czas spóźnienia rósł coraz bardziej i do wylecenia z imprezy czyli tej godziny spóźnienia dawanej najwolniejszym, brakowało już bardzo niewiele. Jak wymienił te wszystkie kawałki motocyklowej elektryczności, silnik zapiał pięknie. Skoczył na siodło, odkręcił ponownie szpulę gazu, pełen nadziei, ale sił starczyło maszynie na 5 kilometrów. Tym razem silnik był mokry od paliwa, zalewał się. Jechał dalej odkręcając i zakręcając kran paliwa. Przez 10 lat jazdy Simsonem nie musiał wymieniać gaźnika, a teraz nagle wrzasnął do simsonowego „kogutka”: „Dawaj bracie, gaźnik” Przerażeni rozwojem sytuacji menadżerowie z Simsona, a dobrze i brutalnie poinformowani przez zdesperowanego Malca, najchętniej daliby cały motocykl, gdyby można było go wymienić. Ten nowy gaźnik wymienił tuż przed próbą krosową. Ale skądże! Ledwie się wlókł tam, gdzie wszyscy walczyli o sekundę. Ta epopeja jednego przedpołudnia, byłaby niepełna gdy by nie dodać, że ten Motoplat zmieniał Gancewski jeszcze dwa razy, łudząc się, że może sprężynka, która spadła, ma jakieś znaczenie. Gancewski motocykla nie naprawił. Silnik „kończył się” z minuty na minutę. Był coraz głośniejszy, przerywał. Gdy „Ganc” wypadł z limitu spóźnień, na mecie stał już niesprawny identyczny motocykl Kasperka Defekt silnika. Tajemnicę niepowodzenia Simson zabrał ze sobą do fabryki. Zawodnicy fabryczni NRD, też mieli kłopoty. Podejrzewano, że może nowe tworzywo z jakiego zrobiony jest zbiornik wchodzi w reakcję z paliwem. Tłok, do którego zajrzeli był bardzo wyrobiony, miar jakiś nalot, jak metal pracujący w nieprawdopodobnej temperaturze. Gancewski jest zawodnikiem wspaniałym. O jego doświadczeniu mówi kalendarz, miał jedną wolną sobotę i niedzielę w lipcu. Pozostałe dni spędził na zawodach, a w swoim rodzinnym -Kajkowie pod Ostródą był przelotem. Żal mu ogromnie tej Sześciodniówki, stracił szansę. Ściga się na motocyklu od 1965 roku, przeszedł surową szkołę u Janusza Patyczka, człowieka ostródzkich lasów, potem wziął go w obroty Malec. Do własnej żony jeździł w konkury na Simsonie, zima, lato, również po gołoledzi i śniegu. Czy Gancewski dostanie kiedyś motocykl, na którym dojedzie do mistrzostwa święta? Może. Polaków poza Simsonem nikt nie chciał wziąć pod opiekę. Kraj, który nie kupuje masowo motocykli innych niż NRD-owskie i czechosłowackie nie ma szans na sponsorowanie. Do motocrossów nasi najlepsi zawodnicy kupują sobie sami pojedyncze Hondy, Kawasaki czy Suzuki. Najciekawsze, że Gancewski, który tak zawiódł się na Simsonie nadal mado niego ciepły, serdeczny stosunek. „Wypadek przy pracy” – mówi. „Coś się stało. Oni to znajdą”. Za rok Sześciodniówka w RFN. Czy Simsonowi jego niepowodzenia nie wstrzymają kredytu dla działu sportu? Tego przewidzieć nie można. Nie pojadą zawodnicy NRD, nie dostaną Simsona – Polacy. Co wtedy? Na to pytanie może odpowiedzieć tylko prezes Pijanowski i jego najbliżsi współpracownicy.