Rajd Beskidzki przed ćwierćwieczem, czyli wyzwanie Enduro 28-29 kwietnia 1985
Niegdysiejszy Rajd Beskidzki był imprezą o dużych tradycjach, cechującą się nader wymagającą skalą trudności. Przechodzi on w swojej przebogatej historii wiele przeobrażeń, początkowo bazując na formule rajdów obserwowanych, by po pewnym czasie ewoluować ku imprezom o charakterze uniwersalnym łączącym cechy trialu i rajdów szosowo – terenowych, a w końcu stał się jednym z liczących się rajdów Enduro w Europie.
Jadąc po imprezę do Bielska-Białej można było spodziewać się ”wszystkiego najgorszego”, czyli wymagającej trasy z podjazdami do nieba, górskich strumieni i potoków, wymagających prób sportowych i z reguły fatalnej pogody.
Historia Rajdu Beskidzkiego zakończyła się dość niespodziewanie i nagle dwadzieścia lat temu. Zaplanowany na 28-29 kwietnia 1990 roku rajd z bazą w Międzybrodziu Żywieckim odwołano na dwa dni przed terminem badania technicznego. Koronnym argumentem cofnięcia zgody był zarzut… Wyziębiania ptasich jaj.
Wartym odnotowania jest Rajd Beskidzki z roku 1985. Dwadzieścia pięć lat temu, co powinni jako tako pamiętać starsi kibice i zawodnicy rajdów Enduro, lato było nader pochmurne i deszczowe. Bez znaczenia – czy to w górach, czy nad morzem lub nad jeziorami, szczęśliwcami byli ci, co zaliczyli podczas urlopu, chociaż pięć dni słonecznych. Reguła ta tyczyła się także motocyklowych rajdów Enduro.
W sezonie 1985 na sześć rozegranych rajdów w serialu Mistrzostw Polski, słonecznie i ciepło było jedynie na kończących sezon zawodach zorganizowanych w połowie września w Kielcach. Na pozostałych imprezach permanentnie lało, a clou zabawy z aurą były czerwcowe rozgrywane w okolicach Jeleniej Góry Mistrzostwa Europy, gdzie na trasie i próbie szybkości terenowej motocykle tonęły w błocie. Reguła wodnej pompy i błotnych kąpieli nie ominęła także kolejnego Rajdu Beskidzkiego zorganizowanego w terminie 24-25 sierpnia 1985 roku z bazą w Węgierskiej Górce.
Padało ( i to intensywnie!) Przez całe zawody, do tego dochodziła raczej niska jak na tę porę roku temperatura i porywisty wiatr. Trasa prowadząca wokół Szczyrku i Żywca, omijająca Jezioro Żywieckie liczyła około osiemdziesięciu kilometrów w jednym okrążeniu, których w pierwszym dniu seniorzy pokonywali po trzykroć.
Klasy młodzieżowe – 175 i powyżej 175 – jechały taki sam dystans przy wydłużonych czasach. Młodzicy na Simsonach S51 Enduro ( obecna rajdowa młodzież takich sprzętów już raczej nie pamięta) pierwszego dnia jechali przez dwa okrążenia trasy, by w niedzielę zmagać się tylko w jednym kółku. Biorąc pod uwagę dzisiejsze dystanse krajowych rajdów Enduro i specyfikę beskidzkiej imprezy sprzed ćwierćwiecza zaliczanej przecież tylko do Mistrzostw Polski, Rajd Beskidzki anno 1985 może wydawać się maratonem.
Jeżeli wspomnę, że w tamtych latach poza wspomnianymi Simsonami w krajowych rajdach Enduro używano jedynie czechosłowackich wyczynowe w postaci Jaw Enduro i CZ 125 typ 516 przystosowanych do rajdowych zmagań, to z ręką na sercu trzeba przyznać, że ówcześni herosi polskiego Enduro mieli zacięcie do tej dyscypliny sportu motorowego.
Trasa Rajdu Beskidzkiego z roku 1985 była bardzo trudna i wymagająca, oferująca wszystko, co jest esencją tego, co niegdyś nazywano motocyklowymi rajdami szosowo – terenowymi. Nie zabrakło błota w konkretnych ilościach, leśnych duktów okraszonych korzeniami, kamiennych szlaków i przepraw przez górskie potoki. Oczywiście nie pożałowano dzielnym rajdowcom stromych podjazdów pojawiających się w dość niespodziewanych miejscach prasy.
A że w Beskidach góry są raczej spore, więc emocji nie brakowało. Sporo działo się jednak na próbie szybkości terenowej usytuowanej na pagórkowatej łące. To, co dla kadrowiczów Mirosława Malca i starych wyjadaczy było rutynowym wyzwaniem, dla wielu zawodników stanowiło przedsionek szkoły przetrwania. Konfiguracja trasy, odpowiednio kręte o taśmowanie i nader śliskie podłoże powodowały u wielu zawodników konieczność wykonania niezaplanowanych figur, często połączonych ze spotkaniem z warstwą orną terenu próby.
Na tym teście leżeli nawet tacy specjaliści jak gwiazda gospodarzy Piotr Kasperek, czy obecny maratończyk Jacek Czachor. Mimo to wszyscy z determinacją pomykali po tej próbie walcząc z uciekającym czasem, ufnie w świętą zasadę Ryszarda Gancewskiego, czyli ”darcia wióra”. Trudy trasy zmogły wielu zawodników startujących w tym Rajdzie Beskidzkim. Dość powiedzieć, że w sobotę nie ukończył zmagań żaden rajdowiec z klasy 175.
W niedzielę, jako jedyny ukończył rywalizację w tej klasie Piotr Jarczyński z kieleckiej Korony. Na tak trudnych zawodach prawdziwe katusze przeżywali najmłodsi zawodnicy startujący w najliczniejszej klasie 50 na Simsonach. Odsiew był bardzo duży, można mówić o wręcz zdziesiątkowaniu w gronie dzielnych Simsoniarzy. Ale i tak spore ich grono dotarło do mety rajdu. W takich warunkach nader dobrze radzili sobie kadrowicze prowadzeni przez Mirosława Malca.
W sumie – nic dziwnego, wszak mowa o drużynowych wicemistrzach świata z roku 1984, czyli zdobywcach drugiej lokaty w World Trophy 59 Sześciodniówki Motocyklowej w holenderskim Assen, gdzie błota nie brakowało. Klasa 250 dwukrotnie przypadła Stanisławowi Olszewskiemu z olsztyńskiego Stomilu, ale skutecznie deptał mu po piętach Ryszard Augustyn z Kieleckiego Klubu Motorowego. W klasie powyżej 175 w sobotę triumfował Piotr Kasperek z Beskidzkiego Klubu Motorowego z Bielska – Białej.
Oprócz talentu do tej dyscypliny motocyklizmu doszła też doskonała znajomość specyfiki miejscowego terenu. Jednakże niedziela padła łupem innego Piotra – Zielińskiego z Korony Kielce. Bohaterem klasy powyżej 250 i całego Rajdu Beskidzkiego rozegranego pod koniec wakacji 1985 roku był klubowy kolega Piotra Zielińskiego – Zbigniew Banasik. Inna sprawa, że jego postawa i zaangażowanie w sportowej walce na trasie i próbach zawsze budziło szacunek rywali i kibiców.
W drugiej połowie ostatniego sobotniego okrążenia trasy na jednym z leśnych duktów rajdowa Jawa Zbigniewa Banasika nagle zaczęła wyczyniać dziwne harce, nie było możliwości utrzymania w ryzach szerokiej kierownicy, latającej od ogranicznika do ogranicznika. Efekt był raczej łatwy do przewidzenia – popularny w rajdowym światku „Biniol” z impetem wylądował na drzewie zawierając nader bliską znajomość z jego korą.
Dość szybko się pozbierał i nie zważając na nasilający się ból ( Zbyszek był z gatunku tych opiewanych w piosence Budki Suflera „Młode lwy” – zawsze twardy, nieczuły na ból) zaczął dokonywać analizy przyczyny wypadku. Z pobieżnych oględzin wynikało, że owa przyczyna była banalna: odkręciła się nakrętka przedniej osi i poszybowała w leśne ostępy. Sama ośka wysunęła się z mocowania lewego teleskopu, powodując nieplanowane, a zarazem niekontrolowane i nie do opanowania szarpania układu kierowniczego, co dało opisany wyżej efekt.
Przy poszkodowanym zatrzymał się Zbigniew Groth z gdańskich Budowlanych, który widząc zakrwawionego kolegę poczuł, że się poci i doznał uczuć podobnych do tych, gdy teściowa rozbije się naszym nowym samochodem, czyli mieszanych, lub jak komuś wygodnie – ambiwalentnych. Tymczasem Zbigniew Banasik wyszedł z założenia, że są takie sytuacje w życiu, kiedy myślenie nie na wiele się zdaje, tu trzeba główkować! Zauważył, że w motocyklu Grotha przednia oś jest zabezpieczona przeciwnakrętką.
W ruch poszedł odpowiedni klucz, których niezbędny zestaw był w tamtych czasach wożony na każdym motorze, poszczególne narzędzia były mocowane do ramy i wahacza za pomocą genialnego wynalazku, czyli gumek-rajdówek. W charakterze młotka wystąpił leżący przy trasie kamień. Nie było czasu na dłuższe pogaduszki, czy wyjaśnienia, bądź dociekania. Silny kopniak z wyskoku w kick starter Jawy 500 i można gnać do mety, do której było jeszcze czterdzieści minut jazdy w trudnym terenie.
Biorąc pod uwagę obrażenia, jakie były przecież nieuniknione po takiej kolizji i silny ból, który na bank nie ułatwiał jazdy, postawa nieodżałowanego „Biniola” budzi niekłamany szacunek. Na mecie okazało się, że złapał on osiem minut spóźnienia, ale i tak wygrał klasę powyżej 250. W tamtych latach w rajdach Enduro o kolejności zdobytych miejsc, oprócz czasów z prób, często decydowały spóźnienia na trasie. Bywały Imprezy, że na „zero” nie przyjechał nikt. Z takimi trendami dano sobie spokój dopiero w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku, przekładając ciężar imprez na czasy osiągane przez zawodników na próbach.
Wracając do Zbigniewa Banasika, czyli bezapelacyjnego bohatera opisywanego Rajdu Beskidzkiego. Wieczorem z bielskim szpitalu zdiagnozowano u niego ogólne obrażenia i potłuczenia, unieruchomiono także wybity palec lewej ręki oraz założono szwy na szyi. Brzmi to dość strasznie, nic dziwnego, zatem, że zarówno miejscowi eskulapi, jak i lekarz opiekujący się wówczas naszą kadrą Enduro doktor Wojciech Dulowski, a także trener kadrowiczów Mirosław Malec zdecydowanie odradzali, a nawet zakazali Zbyszkowi Banasikowi startu w niedzielnej części rajdu. Każdy, kto znał „Bioniola” domyśla się, że taka opcja nie mogła być brana pod uwagę. Wypisał się on ze szpitala na własne żądanie, od ręki kropnął oświadczenie o starcie na własne ryzyko i odpowiedzialność. Taki był „Biniol”!
W niedzielę zmagania z uporczywym bólem, a także trasą, motocyklem, czasem i rywalami pozwoliły na uzyskanie trzeciej lokaty, co budzi uzasadniony podziw. Drugi dzień Rajdu Beskidzkiego w pięćsetkach należał do Jacka Lonki ( największy motocrossowy talent nad Wisłą jakiś czas temu udanie startował też w Enduro), drugi był Krzysztof Serwin startujący w barwach świdnickiej Avii. Jak wspomniałem wcześniej trzecie miejsce w tej klasie zdobyte przez Zbigniewa Banasika było sensacją dnia, a sam bohater obolały, ale szczęśliwy stanął na podium w Węgierskiej Górce.
Co by nie mówić, nikt z obecnych na tamtym Rajdzie Beskidzkim nie mógł wnosić pretensji, że zaoferowano mu ramotkę zamiast thrillera? Emocji wszelkiego rodzaju na tym rajdzie nie brakowało! Kiedy już było ”po rajdzie” przy ekipie kieleckiej pojawił się z ”załącznikiem na strzemiennego” motocyklista z Ostródy, czyli Ryszard Gancewski w środowisku nazywany ”Szalonym Gancem”. W pewnym momencie zagadnął Zbigniewa Banasika: „ Zbyszek, jak ty żeś to k…a zrobił, że ulałeś mnie dzisiaj na próbie?! Przecież ty ledwo chodzisz!…” Tu trzeba dodać, że obaj panowie jeździli w innych klasach – Gancewski w 250, a Banasik w pięćsetkach. Zbyszek Banasik po wykonaniu powinności odparł swobodnie: ”Gancu, na próbie to trzeba jechać, a nie gapić się na panienki!”. Niby racja, do tego aktualna i w obecnych czasach… Jako ciekawostkę z tamtych lat można podać, że w opisywanym Rajdzie Beskidzkim wystartowało około stu siedemdziesięciu zawodników, z czego sześćdziesiąt w klasie 50 na simsonach. Dla współczesnej młodzieży brzmi to niczym bajka o żelaznym wilku…
Txt. Jarosław Ozdoba