Jak to na Enduro ładne ……. wywiad z Andrzejem Tomiczkiem 1998 Marek Ołdakowski
Jest trochę zaskoczony wizytą dziennikarza z Warszawy. Jeszcze bowiem nie przywykł do popularności, sławy. Bo chociaż sport traktuje jako zawodowiec, z niego przecież od kilku lat żyje, to jednak nadal stanowi on dla niego ulubioną rozrywkę, przyjemność. Jak na razie najważniejszą.
W moim życiu nie ma jeszcze ciągle czasu na poważną miłość, i dom, rodzinę. Także kino, telewizja czy wideo to rozrywki prawie mi
nieznane — mówi tegoroczny wicemistrz świata w rajdach Enduro w klasie 80 cm, cieszynianin Andrzej TOMICZEK. — I kiedy trwa sezon, a trwa od wiosny aż do października, wcale za nimi specjalnie nie tęsknię. Jeśli już za czymś, to raczej za dobrym, domowym obiadem, wygodnym łóżkiem.
Chce pan powiedzieć, że podczas kilkumiesięcznego sezonu jest pan nieustannie w drodze?
Zgadza się. Bywa, że człowiek zdąży tylko na dzień wpaść do domu, wrzucić brudną bieliznę do pralki, porządnie, się wykąpać, zjeść zrobiony przez mamę obiad, zamienić kilka zdań z ojcem lub bratem i znowu ,,w trasę”.
I nigdy, nigdy nie ma chwili przerwy?
Wie pan, przerwa, odpoczynek czas wolny są pojęciami względnymi. Może to zakrawa na szaleństwo, ale dla mnie odpoczynkiem jest czas, który poświęcam na mycie, rozbieranie i składanie motocykla.
Jak często pan to robi?
i to pytanie godne laika… Przepraszam, nie powinienem był tego mówić… (Ale trochę mnie pan rozbawił… Bo widzi pan, motocykl trzeba, jeśli się rzecz traktuje poważnie, sprawdzać dokładnie od a do z po każdych zawodach. Rajdy Enduro są konkurencją trudną. Technicznie i wytrzymałościowo. Trasy naszych przejazdów są długie, odcinki mają po 200 i 300 kilometrów, a nawet i więcej. I nie wiodą po asfaltowych szosach. Owszem, zdarzają się i takie odcinki, ale to rodzynki. Większość tras prowadzi przez lasy, bezdroża, często skaliste i bardzo niebezpieczne. Bywa, że kiedy człowiek przejeżdża taki odcinek podczas treningu, wszystko jest w najlepszym porządku, żadnych pułapek, niebezpieczeństw. A potem wszystko się zmienia. Już po kilku pierwszych zawodnikach poszycie zostaje zerwane, ukazują się kamienie, sękate korzenie drzew, a łagodny Strumyczek, jak wynika z mapy, jest rwącą górską rzeką…
Właśnie… Słyszałem, że miał pan przygodę podczas eliminacji w Hiszpanii…
Tak. I powiem więcej, że do dziś dnia szczękam zębami na wspomnienie tamtej „przygody”. Działo się to w Pirenejach, w 1989 roku. Byłem wtedy jeszcze stosunkowo młodym i niedoświadczonym zawodnikiem. Przypomnę, że po raz pierwszy wystartowałem w rajdzie Enduro, podczas Sześciodniówki w Polsce, w 1987 roku. Byłem najmłodszym zawodnikiem tej imprezy, nie miałem bowiem jeszcze ukończonych osiemnastu lat. Ale, mimo to, zajął pan bardzo dobre, 22 miejsce… I tamten wynik, a także opinia ówczesnego trenera kadry endurowców, Mirosława Malca, przekonały mnie, że powinienem raczej zająć się ta właśnie dyscypliną. Wcześniej jeździł pan, o ile pamiętam, w motocrossach… To prawda. Zresztą w przerwach między zawodami Enduro startuję w nich nadal. Idzie mi nawet całkiem nieźle. Wróćmy jednak do tamtej przygody sprzed dwóch lat… Pierwszego dnia zawodów — a przypomnijmy, że mistrzostwa świata enduroców składają się z ośmiu dwudniowych eliminacji, przy czym każdego dnia prowadzi się odrębną klasyfikację — a więc pierwszego dnia panowała cudowna pogoda. Tymczasem w nocy obudziło nas prawdziwe oberwanie chmury. Następnego dnia wszystko się jednak uspokoiło, wyjrzało słońce, poprawiły się humory organizatorów i zawodników, a sędziowie uznali, że możemy rozegrać kolejną eliminację.
Jechałem jako jeden z pierwszych. Ostro, odważnie. Wiadomo jak to jest, kiedy człowiek jest młody i chce się wybić. Nagle ujrzałem przed sobą wodę. Pamiętałem, że w tym miejscu powinien być strumyk leśny, płytki, nieszkodliwy. Ba, kiedy nie wziąłem pod uwagę, że jesteśmy w Pirenejach, i że w górach byle deszcz może spowodować pokaźny przybór wody. Tak właśnie było. Mimo to, wiele się nie namyślając, odważnie wjechałem do wody. I po chwili zdałem sobie sprawę, że przyjdzie mi walczyć nie tyle o dobry wynik w rajdzie ile o życie. Niegroźny z pozoru strumyk przeobraził się bowiem w groźną, rwącą, spienioną górską rzekę. Nie miałem dna pod kołami. Poczułem, że woda z ogromną siłą spycha mnie w dół, wprost na wystającą z niej skałę. Byłem przerażony. Nie wiedziałem jak mam się bronić. Z drugiej strony cały czas myślałem o moim Simsonie. Nie był może motocyklem najwyższej klasy, ale innego po prostu nie miałem. Nie wolno mi go więc było stracić. Walcząc to z falami, to z motocyklem znalazłem się nagle w pobliżu skały. Nie było rady. Uczepiłem się jej oboma rękami, nogami zaś. ściskałem z całych sił motocykl. Po chwili zobaczyłem, że mój desperacki skok kopiuje Włoch, Johny Fusato. Kilka sekund później obaj byliśmy w tej samej sytuacji.
Nie mieliśmy żadnej szansy na to, żeby z niej wyjść o własnych siłach. Musieliśmy czekać na pomoc kolegów, organizatorów. A to przecież trwało. Mijały sekundy, minuty, było nam coraz zimniej i zimniej. Kiedy wreszcie koledzy rajdowcy wyciągnęli nas z wody, byliśmy przemarznięci do kości. O kontynuowaniu jazdy nie było mowy. Ani mój Simson, ani TM Fusato nie nadawały się do użytku w tych zawodach. Na szczęście komisja sędziowska uznała warunki za zbyt trudne i anulowała tę próbę.
Obecnie jeździ pan na włoskim TM. Czy to dobry motocykl? Bardzo dobry. Teraz, kiedy zająłem w mistrzostwach świata drugie miejsce, fabryka zaproponowała mi kontrakt. Nie podjąłem jednak żadnych oficjalnych rozmów. Uważam, że takie sprawy nie należą do mnie, lecz do PZMot. Ma pan 176 centymetrów wzrostu, waży 72 kilogramy. Czy motocykl o pojemności 80 cm nie jest dla pana zbyt mały? Nie. Ja po prostu bardzo lubię tę klasę. Tę pojemność. Mały motocykl wymaga innego prowadzenia niż duży, ciężki. Innej techniki, innego „czucia”. I nie jest to, jak może ktoś sądzi, pójście na łatwiznę. Że tutaj niby łatwiej o medale, sukcesy. To nieprawda. W żadnej kategorii nie jest łatwo o sukcesy. W osiemdziesiątkach startuje 10-12 kierowców, z których każdy może zostać mistrzem świata. W tym toku tytuł zdobył mający już 34 tata Włoch Pierfrancesco Muraglia. On także cały czas występuje w tej klasie.
Na jakim motocyklu jeździ pan w motocrossach?
Na Suzuki. To prezent od taty, Wiktora Tomiczka, który również kiedyś się ścigał na motocyklach. I nie jest to już żaden maluszek, lecz solidna maszyna 250 cm. Powiedział pan, że zawody typu Enduro składała się z szesnastu eliminacji. Czym jeszcze charakteryzuje się ta konkurencja? Zawody, jak powiedziałem są dwudniowe. Takich dwudniowych rajdów jest osiem. Organizatorzy każdych zawodów muszą przygotować trasy nie krótsze niż 500 Kilometrów. Jak podzielą ten dystans na oba dni, to już jest ich sprawa. Bywają więc odcinki ponad trzystukilometrowe. Jest to zatem sport wyczerpujący fizycznie, a równocześnie bardzo trudna próba dla motocykli, szczególnie „osiemdziesiątek”. Każdy z odcinków dziennych jest podzielony na pięć mniejszych części, na których zawodnik musi się zmieścić w limicie czasowym. Nie wolno więc przyjechać ani za wcześnie, ani za późno. Sekunda odchylenia od limitu to jeden punkt karny. Oprócz takich odcinków są jeszcze odcinki specjalne. I wtedy jedzie się na pełny regulator. Kto pierwszy ten lepszy. Każdego dnia są minimum 4 takie odcinki. To z kolei jest robione dla publiczności. Ludzie lubią, kiedy się ścigamy ramię w ramię.
Zgadza się, lecz czasami konieczne
są odpowiednie narzędzia, powietrze do gum. Wtedy czeka z nimi „krasnoludek”. Wielkie firmy produkujące motocykle mają całe ekipy „krasnoludków” i nie bardzo oglądają się na regulaminy. Liczy się sukces firmy. Bo to są pieniądze. Interes.
I jeszcze jedno: ile jest klas motocykli? Sześć: 80, 125, 250, 350, 500 i powyżej 500 cm. Czy rajdy Enduro są drogą „zabawą”? Bardzo drogą. Dlatego, mimo iż jestem zawodnikiem klubu w Mysłowicach, rzadko tam trenuję. Sam dojazd do klubu pociąga za sobą poważne koszty. Jeżdżę więc koło domu. A doświadczenie zdobyć wam głównie na zawodach. Ile pan ma lat? Dwadzieścia trzy. I jak sądzę, wkrótce chciałby pan zająć miejsce Muraglii? Też pytanie! Gdyby nie defekt motocykla w San Marino, gdzie nie zdobyłem ani jednego punktu, mogło się to być może — stać już w tym roku… Przysłowie mówi, co się odwlecze, to nie uciecze… Proszę zatem trzymać za mnie kciuki!