Piasek w gaźniku – Jan Okulicz 1977
Prezes motocyklistów długo przemawiał, chwaląc niewysokiego, krępego mężczyznę. Zenon Wieczorek, zarumieniony po krawat, słuchał o swoich zasługach, a gdy przemówienie doszło do piętnastu tytułów mistrza Polski, usłyszałem wyraźnie jak mruknął: „i trzy obojczyki”. Tydzień później poznałem historię tych obojczyków, a właściwie ciekawsze fragmenty życia czterdziestolatka, przedstawiciela współczesnej, motorowej Kawalerii.
Dwadzieścia lat temu motocykl Jawa był dla młodego człowieka szczytem marzeń, czymś bardziej cennym niż dziś samochód. Dla mieszkańca kieleckich peryferii taki motor miał znaczenie podwójne – wzbudzał zainteresowanie równolatków i wyróżniał w środowisku oraz dawał dodatkowe zajęcie.
Kiedy więc Zenon Wieczorek sam przebrnął przez tajemnice bezpiecznego poruszania się na szesnastocalowych kołach Jawy przyszedł moment na sprawdzenie i porównanie tych umiejętności z nielicznymi w owych czasach posiadaczami warczącego sprzętu. Gdyby nie wygrał pierwszego kroku, jakiejś pogoni za lisem, lub innej, równie mało ważnej imprezy, zapewne nie ugrzązłby w w sporcie tak dokładnie.
Intratne zajęcie elektryka samochodowego zamienił na zawód kierowcy fabrycznego kieleckie SHL i w ten sposób przez pierwsze pięć lat swojej sportowej biografii nie zsiadł już z motoru. Przez okrągły rok jeździł codziennie na którymś ze swoich trzech motorów. Trafił wyjątkowo dobraną kompanię. Mistrz Zdzisław Kałuża uczył go jak trzeba dbać o motor, zaś Eugeniusz Frejlich i Gerard Harazim – technik jazdy. W Polsce cztery fabryki motocykli i ich dyrekcje dbały o sport, pędząc swoich jeźdźców z crossu na rajd przez okrągły rok.
Z tych lat została Wieczorkowi wyjątkowa cecha, co raz rzadziej spotykana u ludzi młodych, którzy garną się o sprzęt i taka znajomość konstrukcji, ze prostsze naprawy potrafi do dzisiaj w tych latach w każdym okręgu odbywały się crossy i rajdy motocyklowe, więc poza obowiązkową klasą 175 cm na przyczepie jechała zawsze| maszyna 250 lub 125 cm. Inaczej nie opłacało się podróżować na przykład do Szczecina, Miało to jeszcze tę zaletę, że po kilku startach wyrobił sobie Wieczorek żelazną kondycją. Na jedyne używane były do startów w motocrossach jeden w rajdach szybkich drugi w obserwowanych.
Sprzęt obsługiwał sam Polskie motory się psuły. Dwie ramy spawał sobie w jedną, rozbierał i składał silnik, przeplatał szprychy, impregnował i zabezpieczał filtry.
Przerwy w osiemnastoletnim stażu wyznaczał te nieszczęsne obojczyki. Kiedy nastąpi głuchy trzask i bolesne ukłucie w całym ramieniu. Wystarczyło, by przewrócił się na bok, wyleciał nawet i na nieduże szybkości z motoru, a radiolog rozpoznawał klasyczne złamanie kości. Prostych złamań kości stopy i skręconych kończyn nie wprowadzał do ewidencji, bo nie było warto. Ostatni wypadek wyłączył Wieczorka na pół roku. W tej historii, wcale nie śmiesznej, sprawą zabawną jest to, że zdarzyła się przy szybkości zero. Po prostu motocyklista jechał przez urwiska, zatrzymał się na chwilę i gdy już puszczał sprzęgło, by ruszyć dalej, stracił równowagę, runął od stoku. Zanim dotknął ziemi wiedział co się stanie
Najtrudniejsze były crossy. Gdy służył w wojsku, on i inni legioniści trenowali w bielańskim piachu do upadłego. Po prostu polecono im jeździć tak długo aż ręce utrzymają kierownicę. Wysiłek do omdlenia ramion powodował tak silne zmęczenie, ze w sypkim podłożu przednie koło ryło zbyt głęboko i skręcało, pomimo prób zachowania kierunku i człowiek leciał jak gruszka, a warczący motor przelatywał nad kierownicą uderzając przy okazji w bok czy nogę.
W tym roku przed Sześciodniówką Wieczorek trenował niewiele.
Ustalono że zespół wystartuje na małych motocyklach Simsonach, na których powinni jeździć kierowcy jak najlepsi. Przy nazwisku kielczanina napisano rezerwowy. Trener Mirosław Malec, konkurent Wieczorka z lat młodości i do dzisiaj przyjaciel, wiedział, że nikt tak nie poprowadzi młodzieży kadrowej jak ten doświadczony lis. Na zgrupowaniu w Pyzówce, wiosce odległej od Nowego Targu kilkanaście kilometrów w kierunku granicy| rezerwowy wziął więc ludzi pod swoja komendę. Dopiero wtedy okazało się co kto umie. Pięć wygranych rajdów dało panu Zenonowi tytuł tegorocznego mistrza Polski i sporą kondycję. Na podgórskich bezdrożach młodzi nie mogli nadążyć za prowadzącym i odpadli kolejno, gdy pod koniec dnia na licznikach było już ponad 200 kilometrów, a czas siedzenia na niewygodnych, motocyklowych kanapach przekraczał siedem godzin.
Przed samym startem z zespołu ubyło dwóch zawodników. Obaj mieli kontuzje po ostatnim sprawdzającym motocrossie. Rezerwowy musiał więc szybko zmienić Jawę na Simsona i włączyć się do zespołu: Razem z nim powołano równie zasłużonego Herberta Gaiera, popularnego w całej Polsce motocyklowej „Zasia”, który zwykłe dziwiąc się czemuś mawiał, wzbudzając salwy śmiechu: „Ale zaś”
Trasę i którą przygotowali organizatorzy Sześciodniówki w Povażskiej Bystrzycy, Malec określił jednym słowem piekło.
W dodatku przez pierwsze cztery dni rdzawy kurz dostawał się wszędzie, za koszulę, do nosa i ust. Obaj weterani mieli tremę trudną do opisania. Żaden z nich nie jeździł na maleńkim Simsonie, bardziej motorowerze niż motocyklu. Tęgi Zenon musiał nabierać większego rozpędu przed każdym wzniesieniem, wcześniej redukować biegi, by silniczek pojemności 75 cm wniósł jego motocykl na szczyt. Lżejszy i drobniejszy Zaś radził sobie lepiej.
Codziennie rano, o wpół do piątej, przed wyjściem z domu patrzyli w niebo. Spadnie czy nie spadnie? Wydawało się bowiem, że gdyby lunął deszcz, zawody dla osiemdziesięciu procent zawodników skończyłyby się już drugiego dnia. Ale niebo było pogodne. Zmęczeni codzienną, dziewięciogodzinną jazdą po górskich bezdrożach na szosie marzyli przy dużej szybkości. W terenie zaś gwałtownie rozpinali kombinezony.
Pogoda jednak nie zamierzała ich oszczędzać deszcz rozpuścił czerwony ił. Trzeba było wślepiać oczy przez zabłocone okulary, czy w czerwonym bagnie znajdzie się choć trochę trawy, która zwiększy tarcie opony nie wpadać w koleiny i utrzymywać taką szybkość, by błoto wylatywało spomiędzy klocków i kostek bieżnika opony. Do deszczu dołączył się przenikliwy chłód.
Jedynie przezorny Wieczorek wrzucił do serwisowego wozu ciepłe ubranie.
Regulamin zabrania ubierania się na trasie w rzeczy podane, wał, ale w końcu rzeczy dał. Miał pewnie trener rację, bo za podany na trasie śrubokręt zdyskwalifikowany został jeden z Włochów.
Kiedy deszcz zamienił się w grad i spłynęła gęsta mgła, na trasie zatrzymywały się całe dziesiątki motocyklistów. Zesztywniali z chłodu ludzie grzali ręce o żebra cylindrów silnika W tym dniu wycofało się Około 150 motocykli. Nie dojechał również Herbert Gajer złamał się teleskop, a poza tym w trakcie pogoni za czasem, już po prowizorycznej reperacji, zatarł się silnik, karmiony obok benzyny wodą i piaskiem; Za ubytek jednego zawodnika otrzymuje się 15 tysięcy punktów. Cóż więc znaczyło 600, które dostał Wieczorek za spóźnienie, gdy gwóźdź, wiszący teraz na ścianie wśród rodzinnych pamiątek, rozorał oponę jego Simsona. W miniaturowych gaźnikach motocykli w której jechali Polacy działy się sprawy straszne dla mechanizmów. Woda zmieszana z błotem zalepiała dysze, stawała w filtrach, a piasek, który pozostawał po wyparowaniu w cylindrze, rujnował pierścienie i niszczył gładź zegarmistrzowskiej roboty. Coraz wolniej jechał Zbigniew Kłujszo, ostatkiem sił szła maszyna Czesław Obłoczyńskiego. Te same plagi niszczyły również i konkubentów, ale trener Mirosław Malec nie chciał nawet myśleć o tym, na które miejsce Polacy spadną ..
Polski zespół zajął trzecie miejsce. Do mety dojechał tylko jeden zawodnik drużyny z literami PL na błotniku – rezerwowy Zenon Wieczorek.