ROZKOSZE HAŁASU, SMRODU I BŁOTA SZEŚCIODNIÓWKA Z BLISKA 70 ISDE Jelenia Góra 1995.09.18-23
Będąc młodym dziennikarzem, człowiek niemal na każdym kroku się uczy. Uczy się pokory, uczy się skromności. Po kilku dniach spędzonych w południowych rejonach naszego kraju, odkryłem kolejną niewiadomą mego spojrzenia na świat. Jako przybysz z nizin uświadomiłem sobie jak piękne są Karkonosze. Dzisiaj nikt mi już nie wmówi, że by ujrzeć malownicze pejzaże wyniosłych szczytów, lodowate strumyki górskie czy porośnięte gęstymi lasami doliny, trzeba wykupić – najlepiej za marki wycieczkę krajoznawczą w biurze podróży i udać się w Alpy.
MLEĆ TREPE
Na początku były… motocykle. Parafrazując tę antyczną maksymę, ten kto zetknął się z tegoroczną Międzynarodową Sześciodniówką Motocyklową musiał dojść do takiego wniosku. Wokół Jeleniej Góry, czy byłeś akurat Drogi Czytelniku gościem w Siedlęcinie, czy relaksowałeś się w Szklarskiej Porębie, a może leczyłeś w sanatorium w Cieplicach, wszędzie był tylko warkot hałaśliwych maszyn dwukołowych. Od rana do wieczoru. Ciche i spokojne do tej pory Góry Izerskie zamieniły się na tydzień w istny moloch motoryzacyjny. Przejeżdżając przez maleńką wioskę Sosnówka, zatrzymałem się na chwilę i zapytałem miejscowych, co sądzą o tych odważnych panach.
Panie, przecie to wariaty
zauważył starszy człowiek, na którego spoglądając miało się wrażenie, że pracował na roli przez całe życie.
Ja tam nie znam się na tym, ale po co to komu. – K… mać, mają trepe
dodał sąsiad, zaciekawiony naszą pogaduszką, a tymi słowami określający moc motocykli. Zaraz za ostatnią strzechą, wyłonił się kolejny obraz polskiej wsi. Wzgórze, a na skraju… zdezelowany traktor marki „Ursus„. Widać, kierowcę ciągnika bardziej interesowały zmagania endurowców, niż praca w polu. Ale to akurat nie dziwota… W tych jeleniogórskich osadach widać było, że czas się jak gdyby zatrzymał. Kilka domostw, jeden sklepik dawnego „geesu”, ławeczka, na
której może się zatrzymać przypadkowy wędrowiec. Szkoda, że po zakończeniu imprezy tereny, po których ścigali się endurowcy, przypominały krajobraz: po bitwie.. Ciekawe, czy pomyśle o tym organizatorzy, którzy za ciężkie pieniądze wydzierżawili od osób prywatnych te hektary, mocno już zniszczonej ziemi
KOBIECY EPIZOD
Pierwszym pechowcem Sześciodniówki okazał się kanadyjski motocyklista Dean Mayke. Gość z oceanu dosiadał potężnego, czterosuwowego Husaberga. To już mm szyna jak się patrzy. Na pierwsza pętli Mayke musiał jednak pożegnać się z imprezą. Podjeżdżając do linii startu zawodnik stracił równowagę, gdy tylne koło motocykla zsunęło się z betonowego krawężnika i z pełnym impetem najechał na wystającą metalową rurę, rozcinają kolano. W efekcie: 28-minutowe spóźnienie. Szeregi uczestników jeleniogórskiej imprezy kurczyły się z dnia n dzień. Kilku trafiło nawet do szpitala. Najpoważniej poszkodowany znakomity Fin Mika Ahola, starający w klasie 125 cm. Chwila nieuwagi spowodowała, że Skandynaw, nie trafił na leśny mostek i spadają ze skarpy wybił sobie ze stawu obojczyk, kończąc zawody w gipsie. Wypadek miał także Hata Yoshtaka z zespołu klubowego Hero Racing Sapporo. Japończyka z podejrzeniem obrażeń kręgosłupa zmuszono do hospitalizacji. Jego kontuzja na szczęście okazała si niegroźna. Po raz pierwszy w historii Six Days Enduro do rywalizacji zgłoszono zespół… kobiecy. Na ten krok zdecydowały się trzy Amerykanki które walczyły z mężczyznami w kk klasyfikacji klubowej. Choć niezbyt urodziwe – niestety – ścigały się mnichy gazele. Reprezentując barwy Bremerton Cruisers MC, Lori Taylor (Suzuki), Carol Williams (Honda) i Lisa Ann Gibson Suzuki wystartowały w klasie 125 cm. Po raz kolejny okazało się jednak, i płeć brzydka jeszcze wychodzi obronną ręką z rywalizacji z dam mi. Impreza, co tu dużo mówić, ciszyła się co najwyżej średnim zainteresowaniem. Nawet takie gwiazdy jak Stephane Peterhansel
z Francji Brytyjczyk Paul Edmondson czy cała plejada świetnych Finów, Szwedów i Włochów nie były w stanie nakłonić mieszkańców jeleniogórskiego, by odwiedzili tegoroczny rajd enduro. Można było przecież do każdego z nich podejść, podzielić się uwagami, wytknąć błędy. Wszyscy w zasięgu ręki. Ale po raz kolejny okazało się, że my Polacy nie potrafimy stworzyć prawdziwego show. A, o to przecież nietrudno w sportach motocyklowych. Raz tylko podsłuchałem, kiedy jeden z obytych w wielkim świecie ludzi branży zapytał się Peterhansela, czy ten nie obawia się opadów deszczu. Odpowiedź padła natychmiast:
Nie ma dla mnie większego znaczenia, czy jest sucho czy też mokro. Jednak kiedy jest dużo błota, wówczas dopiero można mówić o prawdziwych rajdach enduro.
Komisja sędziowska miała podczas tegorocznych zawodów pełne ręce roboty. Najpierw musiała podjąć decyzją o wykluczeniu zawodnika za niedozwoloną pomoc na trasie. Ukarany Marco Brioschi nie osłabił jednak faworyzowanych Włochów, gdyż startował jedynie w klasyfikacji klubowej.
WŁOSKIE KRASNALE
Od lat największą zmorą rajdów enduro są… krasnale. Poszczególne teamy wysyłają na trasę motocyklistów, którzy nie biorąc udziału w zawodach, podpowiadają startującym jak mają jechać, gdzie jest dziura, a gdzie jej nie ma. Specjalistami w tej dziedzinie są Włosi, a mistrzem nad mistrzami (w korzystaniu z krasnali) ten, który rozpoczął zmagania motocyklistów na placu Ratuszowym w Jeleniej – Gianmarco Rossi.
Najwięcej kontrowersji wzbudził werdykt sędziów po zakończeniu przedostatniego dnia zawodów. Otóż okazało się, że aż 43 zawodników nie przejechało – tajnie oznaczonego – punktu kontroli przejazdu. Takie wykroczenie jest równoznaczne z dyskwalifikacją. W tym gronie było aż pięciu Włochów (jedynie Arnaldo Nicoli nie oszukał organizatorów) oraz, jak głosiła plotka, Peterhansel. W przypadku tego ostatniego zaistniała pomyłka. Protest zgłosił szef polskiej ekipy Jan Chrobak. Sekretarz zawodów, Niemiec Peter Schroeder, anulował 5 PKP „Tadek” i tym samym zachował Włochów przy złotym medalu.
Jestem oburzony takim werdyktem – komentował incydent Chrobak. Przedstawiliśmy kasetę wideo, świadków. Nic nie pomogło. Gdyby Komisja uwzględniła nasze uwagi Włosi odpadliby z rywalizacji. Może gdyby film kręciła inna ekipa… Dla nikogo nie było zresztą tajemnicą, że Schroeder i jego koledzy z Komisji odwiedzali boksy wielu ekip, by upewnić się, czy wszystko jest w porządku. Problem niesubordynowanych krasnali znakomicie rozwiązali w ubiegłym roku Amerykanie. Sześciodniówka rozgrywana była na prywatnym rancho Zinga w Tulsa. Teren o powierzchni 37 tysięcy akrów był całkowicie niedostępny dla potencjalnych pomagierów. Przez szlaban wpuszczano tylko zawodników biorących udział w Sześciodniówce.
FRANCUSKIE MANIERY
Ekipa Trójkolorowych miała – jak przystało na team kandydujący do medali drużynowych mistrzostw świata – godne warunki życia. Szef ekipy, Raymond Guicher, zadbał o wszystko. Francuzi smakowali głównie w płatkach kukurydzianych oraz kurczakach. Tylko wieczorami, lekko jakby tracąc równowagę, zachowywali się nieco głośniej. Cały hotel był ich. Trochę stonowali zachowanie, ba, nawet zrzedły im miny, kiedy dowiedzieli się, że awaria silnika spowodowała wycofanie się jednego z najlepszych Francuzów – Laurenta Charbonella. Najwięcej powodów do narzekań miał zespół Belgii. Nie stworzono mu warunków, na jakie zasługiwałaby ale o tym poinformowano po zakończeniu zawodów– drużyna, która w ostatnim roku poczyniła największe postępy.