Szykany w Spodku Jan Okulicz 23.12.88

Trudno precyzyjnie ustalić kto schronił się pod dach pierwszy. Z pewnością koszykarze, siatkarze i piłkarze ręczni. Potem lekkoatleci i jeźdźcy, a na końcu łyżwiarze i motocykliści. Arena pod dachem, rzecz wyborna.

Na świecie zawierucha, deszcz ze śniegiem, a w środku ciepło przytulnie, światło, muzyka Katowicki „Spodek” nie straszy pustką, podobnie jak poznańska , Arena”. Kino, rewia mody, wystawa zwierząt futerkowych, jakieś popisy i w końcu roku motocross. Odbył się po raz drugi. W Polsce jako wydarzenie. Wszędzie indziej na zachód czy południe od Polski, jest to impreza normalna. Zasada podobna. Sport i muzyka, muzyka i sport, na przemian. W przerwach popisy. Najważniejsze, żeby ludzie wypełnili wielką halę. Bilety po 1100 złotych. Za taką sumę nie wciśnie się już tandety. Jeśli przez dwa dni wejdzie do hali 6 – 7 tysięcy ludzi, impreza jest uratowana, jeśli nie trzeba będzie coś niecoś dołożyć. Od początku wiadomo było, że nie przyjedzie Amerykanin, który robi w hali sztuki. Zażądał biletu w obie strony, utrzymania i 5000 dolarów. Zgłosiło się za to czterdziestu innych: Węgrzy, Czesi, Niemcy z obu państw i Berlina Zachodniego, Szwedzi, Austriacy, i jeden Amerykanin. Przyjechali z ciekawości albo dla treningu, czyli gratis. Wystawa maszyn też jest niezła. Koalicja firm japońskich nie do przebicia. „Suzuki”, „Kawasaki”, „Hondy” wyparły całą resztę. Jeśli w tej grupie zaplątała się jakaś CZ to w ciemno można ryzykować – Polak z Mysłowic. Nawet austriacki KTM jest słabo reprezentowany. Japończyków w nowoczesności, w pomysłach nikt nie przebije. Co innego dyskusyjna trwałość ich maszyn w porównaniu z niemieckimi „Maico”, czy szwedzką „Husqvarna” Ale w motokrosach liczy się błysk. Na pomysł halowych zawodów wpadli Górkowie – ojciec Roman i syn Piotr z Górniczego Klubu Motorowego w Mysłowicach. Podłączyła się telewizja, dyrekcja hali. Zawiązano jakby mini-spółkę. Spółki w modzie. Najęto muzyków: heavy metal, country.Jak łatwo hala zmieniła wygląd.

Dla kapeli zbudowano wielką ambonę – podium. Dla motocyklistów – „szykany”. Najważniejsza jest start maszyna. Ósemka zuchów podjeżdża do startu. Przednie koło wchodzi w pionowo ustawioną kratkę, potem na znak startera maszyna opada, osiem rąk jednocześnie puszcza sprzęgła i rusza. Maestria polega na tym, żeby nie zerwać przyczepności, nie zrobić „świecy” i być w pierwszym wirażu na wewnętrznego. Pierwszy nawrót był na podeście umieszczony, tak powiedzmy szczerze, na wysokości pierwszego piętra, wdrapać się tam można jadąc szybko, ale z wyliczeniem, aby szybkość gasła w wirażu. Potem w łuku poderwać maszynę gazem i jazda przed siebie, do następnej „szykany”, na którą trzeba było wskoczyć bokiem, przemknąć po ścianie i do następnego zakrętu. Cała chytrość tego halowego crossu polega na tym, aby mieć dosyć szybkości w przeszkodach i prawie zero przy nawrotach. Kiedyś jako mały chłopak przepadałem całymi godzinami na „ścianie śmierci…”

„Stawiano taki walec z desek na placu, wchodziło na koronę po chybotliwej, ale szerokiej drabinie i ciekawie zaglądało w dół. A tam, stały dwa wysłużone „Harley” lub „Indiany” z wypatroszonymi tłumikami. Co pół godziny wychodziło zza kotarki dwóch dżentelmenów, zamykano dziurę w wejściu drewnianą klapą. Obaj delikwenci w skórzanych spodniach i kurtkach odpalali motory i zaczynali misterium, kręcili się w kółko po arenie na tych ryczących smokach, a po nabraniu odpowiedniej szybkości wjeżdżali po pochylni na ścianę. Gaz mieli ustawiony i zablokowany, więc po chwili puszczali kierownicę, krzyżowali ręce na piersiach i mknęli wokół tego walca. Podobno jednemu z nich urwał się kiedyś łańcuch i zablokował koło. Przestała działać siła odśrodkowa, a zadziałała grawitacjaJuż pierwszego dnia, na treningu zapoznawczym i w biegach eliminacyjnych wydarzyły się przykre wypadki. Pierwszą ofiarą był młodziutki, bardzo zdolny Sławek Wilkaniec z Mazur. Rozbił się na oczach swojego ojca. Ludzie miejscowi mieli widocznie te „szykany” jakoś wcześniej przetrenowane. Sławek jechał za Andrzejem Tomiczkiem. Najechali obaj na „wielbłąda” Dwie szybkie „hopy” ustawione dość blisko siebie. Dobry motocyklista bierze taką przeszkodę na raz. Rozpędza się, pionowy najazd wyrzuca człowieka w górę, ląduje się na tylne koło, doskonale resorowane. Sławek wjechał zbyt wolno. Przednim kołem uderzył w ten drugi, następny garb. Wbił się głową w deski. Obojczyk, ręka żebra. Trzech Polaków i jednego Austriaka zabrano do szpitala z poważnymi obrażeniami.

Ze sprawozdania sędziego: „…podczas zawodów pierwszego dnia jak i całego drugiego dnia urazów nie odnotowano. Przyczynami zaistniałych upadków (na treningu – przyp. JO), a w konsekwencji obrażeń były:brak wyobraźni zawodników o zachowaniu się motocykla na podłożu z lastriko, piasek (efekt scenograficzny narzucony przez TV) rozpylany na podłoże przez przejeżdżających zawodników lub narzucany przy poślizgach czy upadkach, mimo ciągłego jego usuwania przez obsługę toru…”

W istocie wypadek Sławka ostudził trochę emocje kaskaderów. Rysiek Gancewski, doskonały jeździec mówił przez startem: „Panie, to bez sensu, ślisko i straszne, złamię rękę i cały sezon z głowy” Tak zarzekał się „Ganc” ale do czasu, bo gdy w pierwszym biegu półfinałowym spadł na piąte miejsce, tuż przed metą odpalił taki skok, że w powietrzu minął Amerykanina Colitta, aż Thomasowi koło jego „Hondy” zawirowało na wysokości oczu. Takie to zresztą były zawody, błyskawiczne starty i gwałtowne hamowania. Celowali w tej jeździe dwaj Węgrzy. Karoly Kamras i młodziutki Zoltan Bologhy. Obaj już startowali w mistrzostwach świata i co ich różniło od naszych zawodników, to styl jazdy. Poznać to można było obserwując ich od pasa w dół. Z fotograficzną dokładnością wybierali ten sam tor jazdy. Odciążali tylne koło przed skokiem, przysiadali tył kanapy przy lądowaniu, nie zrywali przyczepności, większość zakrętów pokonywali kontrolnym ślizgiem. Do zakrętu potrafili wjechać na zakładkę „łokieć w łokieć”. Finał, „sto dwudziestek piątek” wygrali Węgrzy. Trzeci był Szwed Ola Eifrem. Ten zawodnik miał w półfinale pecha.Zgasł mu na starcie silnik. Zanim uruchomił rywale uciekli. Potem z wielką konsekwencją przepychał się w tłoku, skakał najdalej na każdej prostej wyprzedzał jednego z rywali. Ile można nadrobić na rywalach w biegu trwającym 7 minut plus dwa okrążenia? W „dwieście pięćdziesiątkach” wygrał Oetke Wolfgang z RFN przed Dariuszem Hennkiem z Czerwionki i Marcinem Rzętkowskim z Poznania. Polacy z każdym wyścigiem jeździli lepiej. Cała Europa na zimę zjeżdża do hali, ale w Polsce to jeszcze nowość, nie licząca się w kalendarzu.

Było odświętnie. Publiczność dopisała, zespoły grały, sponsorzy rozdawali nagrody, młodzi cykliści trialowcy, stawali na kołach i tylnych i przednich, skakali przez siebie, telewizyjni prezenterzy nie mylili się więcej, niż I dopuszcza polska norma. Wyniki finansowe nie zostały podane, ale chyba nie było się czym chwalić. W motokrosach coś drgnęło. Jest więcej maszyn. Ludzi to bawi. Może wyjdziemy z zaścianka.

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *