Byłem przekonany, że się topię – 1988 BOGUSŁAW KOPERSKI

Przez sześć dni, od następnego poniedziałku trwać będzie doroczne święto motocyklistów, zwane teraz beznamiętnie – Mistrzostwa Świata w klasie Enduro. Kiedyś tę najważniejszą w sezonie imprezę nazywano po prostu Sześciodniówką i już w tej nazwie zawarty był jej charakter. Przez kolejne dni należy pracować, aby dzień siódmy święcić triumfem nad sobą i motocyklem.

Nie spierajmy się jednak o nazwę, prawda jest taka, że nie znam w dyscyplinach motorowych i automobilowych imprezy, która w ogólnych swych zarysach i idei, Wedle której się rozgrywa, przetrwałaby w nie zmienionej formie aż tak długo. Tegoroczna będzie już 63 z kolei i zostanie rozegrana w okolicach miejscowości Mende na południu Francji. Znów zjadą się z całego świata (czy ktoś słyszał o zawodnikach z Peru, a oni tam na pewno będą) w liczbie kilkuset, aby pojeździć po rozmokłych łąkach i kamienistych holwegach. Światowa czołówka będzie oczywiście mierzyć w główne trofea, ale ilu ich jest? Kilku, może kilkunastu, reszta startuje po to, żeby BYĆ na Sześciodniówce.

I tym razem nie zabraknie naszych motocyklistów, którzy wyruszają na trasę 63 Sześciodniówki pod wodzą trenera Mirosława Malca.

On sam wielokrotnie startował w tej imprezie i teraz dyskontuje nabytą przed laty wiedzę, a że podpiera się przy tym teorią nabytą w czasie studiów na AWF, przylgnęło doń przezwisko „Docent„. Mimo upływu lat, a Mirosław przekroczył już pięćdziesiątkę, nie rozstaje się on z motocyklem i gdy zawodnicy przewracają się w łóżkach dopiero na drugi bok, on wskakuje na motocykl i przejeżdża przez newralgiczne punkty na trasie, aby sprawdzić, jakie niespodzianki zafundowali organizatorzy zawodnikom. Przy śniadaniu jest już z powrotem i wtedy wykłada swoim podopiecznym co, i jak.

Gdy pytam go, od kiedy zaczęła się jego przygoda z motocyklem, musimy zarządzić przerwę w rozmowie, bo fakt ten ginie „w pomroce dziejów”. Po żmudnych obliczeniach okazuje się, że było to w 1952 roku, gdy 16-letni Mirek zrezygnował z wykształcenia ogólnego i zapisał się do Liceum Samochodowego w Warszawie. Obok był klub ówczesnej Ligi Przyjaciół Żołnierza, a tam dość prężna sekcja motocyklowa. I tak się to zaczęło. Gdy pytam go, od kiedy zaczęła się jego przygoda z motocyklem, musimy zarządzić przerwę w rozmowie, bo takt ten ginie „w pomroce dziejów”.

Po żmudnych obliczeniach okazuje się, że było to w 1952 roku, gdy 16-letni Mirek zrezygnował z wykształcenia ogólnego i zapisał się do Liceum Samochodowego w Warszawie. Obok był klub ówczesnej Ligi Przyjaciół Żołnierza, a tam dość prężna sekcja motocyklowa. I tak się to zaczęło.

Moja pierwsza Sześciodniówka odbywała się w Garmisch-Partenkirchen w 1956 roku. Trzech z nas startowało na motocyklach WFM-125 jako zespół fabryczny. Co wtedy przeżyliśmy! Szefostwo ekipy tuż przed startem zdecydowało, że do mieszanki będzie się stosować jakiś specjalny olej – nie pamiętam już nazwy – który jak się okazało tę miał cechę, że… nie spalał się w cylindrze.

Efekt był taki, że mikstura pozaklejała okna wydechowe w cylindrze i dość skutecznie wypełniła cały układ wydechowy. Najpierw więc motocykl tracił moc, a w końcu nie dało się nim jechać prędzej niż 60 km/h. Pół biedy na fragmentach bitej drogi, dramat zaczął się w terenie, W rezultacie sporą część trasy pierwszego dnia tej Sześciodniówki spędziłem nie na siodełku motocykla, a obok niego, wypychając go na każde wzniesienie. Wieczorem nie miałem sił, by myśleć o drugim dniu jazdy, ale po kilku godzinach przyszła refleksja: jakże to, zrezygnować z jazdy w Sześciodniówce?

Na drugi dzień rano przed startem w odruchu rozpaczy chwyciłem młotek, przecinak i podziurawiłem rurę wydechową z tłumikiem włącznie. Niech ten olej ma którędy wyciekać! Okazało się wówczas, że silnik zaczął zdradzać tendencje do zatarcia. Co się robi w takich sytuacjach? Oczywiście trzeba wzbogacić mieszankę, ale jak przesadzisz – daleko nie ujedziesz, bo z kolei zalewa świece. Ile ja się wtedy nauczyłem na tej imprezie! Nazbierałem spóźnień co niemiara, ale jakoś utrzymałem się w limicie.

Regulamin przewidywał wtedy ostatniego dnia jeszcze próbę na dobicie ludzi i motocykli – wyścig uliczny! W Garmisch wytyczyli trasę na trójkącie dróg dojazdowych do miasta z długimi prostymi, a moja WFM-ka z wielkim trudem jechała 50- 60 km/h. Publiczności jak zwykle na ostatnim etapie była masa. Wiedziałem, że i tym razem potrzebne będą zabiegi reanimacyjne motocykla, ale co innego grzebać przy nim gdzieś w pustym lesie, co innego na oczach kibiców. Wiedziałem, że będę w tym wyścigu spełniał rolę czerwonej latarni, ale przecież musiałem dojechać do końca. Wymyśliliśmy, żeby założyć do gaźnika największą dyszę paliwową. No i przedobrzyłem – natychmiast po starcie zaczęło się zalewanie silnika. Co robić? Na kolejnym okrążeniu ktoś z naszej grupki menedżerów pokazał mi gestami, żeby zdjąć filtr powietrza. Jak to zrobić? – przecież nie stanę na poboczu na oczach ludzi, więc zdecydowałem, że zabieg zostanie wykonany w czasie jazdy. Dostęp do tego filtru był możliwy tylko przy użyciu prawej ręki. Przełożyłem zatem lewą dłoń na pokrętło gazu, a prawą zacząłem demontować ten nieszczęsny filtr. W życiu nie dostałem już nigdy takich braw od kibiców za tę ekwilibrystykę. I być może udałoby się, gdyby nie to, że w pewnym momencie, gdy uniosłem głowę do góry, by sprawdzić co się dzieje z przodu, okazało się, że trasa wiedzie zdecydowanie w lewo i trzeba jak najszybciej wykonać odpowiedni manewr kierownicą. Pociągnąłem mocno kierownicą w lewo, ale trzymałem ją przecież po prawej stronie i w tym właśnie kierunku pojechał motocykl. Tuż za poboczem był rów. Po wykonaniu efektownego kozła znurkowałem tam prosto na twarz do płytkiej wody. Puca zassały odpowiednią jej dawkę i moim pierwszym odczuciem był strach, topię się! Po chwili jednak wygrzebałem się nawet w niezłej kondycji, bo z kilku zaledwie zadrapaniami. Natomiast motocykl przestał istnieć. Była to totalna kasacja. Rozbiłem go w drzazgi i nigdy potem nie widziałem już tak zdewastowanego jednośladu: rama w kilku miejscach porozrywana jakby kto ciął nożycami, amortyzatory zwisały jak zwiędłe liście, koła i kierownica pogięte. Potem okazało się jeszcze, że i wał korbowy był wygięty. Nic w tym motocyklu nie nadawało się do użytku. I w ten sposób, w ostatnim dniu Sześciodniówki, skończyła się moja pierwsza przygoda z tą imprezą. Do mety nie dojechałem, choć brakowało kilkuset metrów…Pamiętasz nasze skutery Osa? Nigdy nie zapomnę, jaką furorę robiły one na Sześciodniówce w Austrii. Byłem wtedy w znakomitej formie, a Osa, jak mi się wydawało, była wymarzonym jednośladem właśnie dla mnie. Trasa wiodła w okolicach Zeltweg, tam gdzie teraz jest tor wyścigowy. Szło mi wyśmienicie i jechałem po złoty medal. Wtedy obdarzano nimi każdego, kto przejechał wszystkie etapy bez spóźnienia. Meta usytuowana była na miejscowym lotnisku i organizatorzy znów spodziewali się tłumów na zakończenie imprezy. Osa była tam wtedy sporą sensacją, zauważyliśmy spore zainteresowanie tym pojazdem. Ówczesny dyrektor Warszawskiej Fabryki Motocykli, inż. Wacław Laskowski, wymyślił, że na metę przyjadę wystrojony jak na bankiet: wizytowe spodnie, biała koszula, krawat. Chodziło o to, żeby pokazać, że skuter jest tak dobry, iż można na mm przejechać Sześciodniówkę w eleganckim stroju. Kilkaset metrów przed metą umówiliśmy się na spotkanie z dyrektorem Laskowskim, który miał tam dyżurować z wiadrem i wodą, by doprowadzić Osę do połysku.

Ustroiłem się więc we wszystko co miałem najlepszego, ale na wierzch założyłem normalny strój motocyklowy. Tuż przed wyruszeniem na trasę jeden z zaprzyjaźnionych Czechów ostrzegł mnie, że tuż przed końcem etapu jest trudny podjazd i żeby dać sobie z nim radę, trzeba od początku pomykać ile sił w cylindrach. Startowałem z dość niskim numerem w połowie pierwszej setki, a uczestników było wtedy ponad 400. Gdy dojechałem do pierwszego kamienistego podjazdu, okazało się, że spędzano tamtędy w dół stado krów. Zaatakowałem ten podjazd ostro i jakoś udało się pokonać i kamienie, i stado, a wreszcie i kilkunastu innych zawodników, którzy utknęli między skalistymi zwałami, W rezultacie wyjechałem na górę jako jeden z pierwszych, ale do mety było jeszcze daleko. Na szczycie okazało się, że nie ma znaków, w jakim kierunku należy jechać. Możliwości, to znaczy ścieżki, byty cztery. Tak na wyczucie wybrałem moim zdaniem właściwą, ale po kilkuset metrach okazało się, że tym razem nos mnie zawiódł – byłem sam w lesie, żadnych znaków, nie słychać odgłosów motocykli, wiadomo – nie tędy droga. Gdy zawracałem, skuter zsunął się ze ścieżki i wylądował kilka metrów poniżej. Nie było możliwości wydostania się samemu. Pokazali się inni błądzący, ale kto w takim momencie okaże się samarytaninem i pomoże? Każdy patrzy, aby jak najszybciej wydostać się z matni. Padałem na kolana, żeby się który zatrzymał – nic z tego. Po chwili spostrzegłem, że poniżej w lecie zaczynają ukazywać się inni, więc hurra! jestem po dobrej stronie góry, trzeba tylko przeciąć ten stok w dół. Nie takie trasy się przejeżdżało! Wskoczyłem na Osę i jazda w dół na przełaj.

W połowie stoku okazało się, że spada on coraz bardziej stromo, a na dodatek czego nie zauważyłem – usiany jest pniami po wyrębie lasu! Na hamowanie było za późno, wpadłem między pnie i oczywiście w chwilę potem wyrzuciło mnie ze skutera, a ten począł koziołkować coraz szybciej w stronę lasu. Siedziałem bezradnie na trawie i wiedziałem, że co obrót – to kawałek pojazdu odrywa się i wędruje w dół. A tam na mecie czeka dyrektor z wiadrem pełnym wody i gąbką…

Finał był taki. że pozbierałem kawałki blach z obudowy Osy, znalazłem w trawie reflektor i jakoś to poskładałem. Przebiłem się do właściwej trasy i wtedy odebrało mi rozum: zacząłem na tym połamanym skuterze wyprzedzać jednego po drugim. Za wszelką cenę chciałem utrzymać ten złoty medal, nie spóźnić się.

Nie miałem możliwości kontroli własnego czasu, bo zegarek też uległ zniszczeniu.

W rezultacie wjechałem na metę jak szaleniec i… padłem zemdlony. Gdy mnie ocucili, okazało się, że brakowało 10 sekund, a złoty medal przeszedłby mi koło nosa.

Czy warta była skórka za wyprawkę? Na pewno tak, bo z czterech setek zawodników w tej Sześciodniówce, tylko czternastu przejechało ją bez spóźnień i ja się w tej grupie zmieściłem. Jedynie dyrektor Laskowski był niepocieszony, że na darmo czekał z wodą, ale przeszło mu, gdy się dowiedział, że jego Osa dotarła do mety na zero. Krawat i koszula nie nadawały się do dalszego użytku

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *